ks. dk. Rudolf Wilczek (diec. opolska)

Mgr teologii (KUL), licencjat — biznes i zarządzanie, lat 53, 1 syn, przez 14 lat świecki misjonarz w Papui Nowej Gwinei, prywatny przedsiębiorca i dyrektor finansowy firmy WILMET, święcenia diakonatu: 27 czerwca 2015 r. w Pietrowicach Wielkich, parafia pw. św. Wita, Modesta i Krescencji w Pietrowicach Wielkich, e-mail: ruwilczek@yahoo.com.

 

Decyzja o przygotowaniu się do diakonatu i przyjęciu święceń przyszła mi dość łatwo, mimo że wcześniej o tym nie myślałem. Teraz jednak, kiedy patrzę wstecz na moje dotychczasowe życie, stwierdzam z całą pewnością, że było ono przygotowaniem do tej decyzji. Bóg kierował moim życiem, począwszy od najmłodszych lat, kiedy to dorastałem jako ministrant w Gamowie. Zawsze ciągnęło mnie do świata, ale Bóg nie pozwolił, abym za młodu się nim zachłysnął, bo rodzice mieli gospodarstwo rolne, więc o jakimkolwiek wyjeździe w czasie wakacji nie było mowy. Po raz pierwszy wyjechałem na obóz ministrancki nad Jezioro Otmuchowskie, kiedy byłem w ósmej klasie. Było to dla mnie bardzo wielkie przeżycie i chyba wtedy zakiełkowała we mnie idea służenia innym. Będąc w szkole średniej, brałem kilkakrotnie udział w rekolekcjach oazowych na Górze Świętej Anny, które na pewno były bardzo potrzebną i istotną częścią formacji mojego życia.

Następnym ważnym okresem przygotowawczym i formującym moje życie było zaangażowanie się w raciborskiej grupie Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata Maitri. Podczas spotkań formacyjnych i modlitewnych przybliżano nam sylwetki ludzi oddanych ubogim, jak Matki Teresy z Kalkuty, brata Alberta Chmielowskiego, św. Franciszka, bp. Heldera Camary, abp. Oscara Romero i innych. Bardzo istotnym elementem zaangażowania była konkretna praca przy pakowaniu i wysyłce darów do krajów Trzeciego Świata, głównie Indii, ponieważ w sposób konkretny i namacalny pomagaliśmy biednym.

Jako członek ruchu Maitri miałem możliwość wyjazdu na trzy miesiące do Indii, żeby jako wolontariusz pracować w umieralniach Matki Teresy w Kalkucie oraz wiosce trędowatych prowadzonej przez o. Mariana Żelazka SVD. Spotkanie z Matką Teresą i pobyt w Indiach otworzyły mi oczy na ogrom ludzkiej biedy, na najbiedniejszych z biednych. Było to dla mnie wezwanie do służby innym ludziom, szczególnie tym najbardziej potrzebującym. Zrozumiałem również, że Bóg wymaga ode mnie konkretnego działania.

Misje mnie pociągały, dlatego po powrocie z Indii wstąpiłem do Zgromadzenia Księży Werbistów z zamiarem zostania misjonarzem. Podczas pobytu w tej wspólnocie miałem okazję spędzenia trzech lat w Boliwii w ramach praktyki misyjnej. Tam zacząłem patrzeć inaczej na świat, gdyż nie był to wyjazd wolontariusza, który wraca po kilku tygodniach, ale ciężka i systematyczna praca misjonarza. Poznawanie nowych ludzi, otwarcie się na nich i akceptacja kogoś, kto myśli inaczej i ma inną mentalność, było dla mnie nowym doświadczeniem. Tam też spotkałem się pierwszy raz z diakonatem stałym, gdyż na terenie parafii Batallias, gdzie pracowałem, mieszkał z rodziną i pracował stały diakon lokalny z ludu Aymara.

Było to bardzo ubogacające doświadczenie, gdyż pracowaliśmy w parafii jako zespół i często jeździliśmy razem do odległych wiosek z posługą pastoralną. Po powrocie z Boliwii nie odnowiłem ślubów zakonnych, ale kontynuowałem studia teologiczne, gdyż miałem w planach powrót do Ameryki Południowej jako świecki misjonarz, a to również z powodu języka, który już znałem. Obroniłem pracę magisterską na KUL i zabrałem się do realizacji moich planów. Jednak, jak się wkrótce okazało, Bóg miał inny plan wobec mnie, gdyż pojechałem w stronę dokładnie przeciwną, w następne wielkie nieznane, bez języka, ale za to z wielką wiarą i zaufaniem Panu Bogu. Trzeba tu zaznaczyć, że wyjazd na misje w roli świeckiego misjonarza w latach 90-tych to było coś całkowicie w Polsce nowego, gdyż nie istniało jeszcze wówczas żadne centrum formacji misyjnej. Wszystko opierało się na własnej organizacji, zaufaniu Bogu i jego Opatrzności. Wierzyłem mocno, że to jest Boży plan wobec mnie i zacząłem go wypełniać.

Moją pracę misyjną w Papui Nowej Gwinei rozpocząłem w parafii Porgera, w diecezji Enga, gdzie zaprosił mnie o. Andrzej Soboń SVD. Spotkałem tam wiele oddanych i wspaniałych misjonarzy, których nie sposób w tej chwili wszystkich wspomnieć, i od których nauczyłem się bardzo wiele, szczególnie wielkiego zaufania Bogu i niezałamywania się w sytuacjach kryzysowych, gdyż warunki w Enga są naprawdę ekstremalne.

Osobę, którą jednak chciałbym tutaj wspomnieć, jest bp Francesco Sarego SVD, ordynariusz diecezji Goroka, która była moim następnym miejscem pracy. Jest to człowiek wielkiej otwartości i prostoty, dla którego każdy człowiek jest ważny. Przez długie lata po ukończeniu seminarium pracował w Papui Nowej Gwinei jako diakon, zanim został wyświęcony na księdza i wybrany prowincjałem. Długie wieczorne rozmowy w Kefamo (gdzie pracowałem razem z nim) oraz dyskusje przy stole były prawdziwym pokarmem dla mojego rozwoju duchowego. Chociaż trwało to tylko półtora roku, to jednak są to dla mnie niezapomniane chwile.

Bóg dał mi też możliwość rozwoju intelektualnego i wezwał mnie do pracy na uniwersytecie księży werbistów w Madang, którego prezydentem był o. Jan Czuba SVD. Wspólnie z żoną oddaliśmy się pracy na rzecz studentów. Sprawiała ona wiele radości, ale też i nie szczędziła wyzwań. Nasz dom stał się otwarty dla każdego, nie tylko studentów. Dużo misjonarzy z gór odwiedzało nas, gdy przyjeżdżali na wybrzeże, aby trochę odpocząć. Był to piękny czas i nauczył nas otwartości na innych, tym bardziej, że na Uniwersytecie pracowali ludzie kilkunastu narodowości. Dzieliliśmy z nimi nie tylko pracę, ale także życie prywatne. Osoby te były tam również zaangażowane w pracę pastoralną.

Chociaż czasami nie było łatwo, czułem Bożą obecność w tym, co robię. Pobyt w Zgromadzeniu Słowa Bożego oraz praca misjonarza świeckiego ugruntowały moją formację duchową. Nauczyłem się nie tylko wielu dobrych praktyk religijnych, zwłaszcza medytacji i odmawiania liturgii godzin, ale też prawdziwej miłości do Boga i ludzi. Ta osobista więź z Bogiem, która była we mnie, utrwalała się i wzmacniała przez te wszystkie lata.

Po piętnastu latach pracy misyjnej w Papui Nowej Gwinei decyzja powrotu do Polski nie była dla nas łatwa, szczególnie dla mojej żony. W Polsce brakowało nam aktywności w Kościele, do której przyzwyczailiśmy się na misjach. Kiedy ks. Edmund Pośpiech, proboszcz w Gamowie, zapytał mnie, czy nie zechciałbym zostać nadzwyczajnym szafarzem Komunii św., zgodziłem się bez wahania, gdyż byłem przekonany, że nie po to Bóg sprowadził mnie z powrotem do Polski, abym teraz siedział bezczynnie i stał się tylko „niedzielnym katolikiem”. W głębi duszy czułem, że jest jeszcze coś więcej, co mogę zrobić dla Boga i innych.

Po roku bycia szafarzem nadzwyczajnym, gdy zaczął się nowy nabór na studia przygotowawcze do diakonatu stałego, ks. Edmund zagaił znowu: „Masz przecież ukończoną teologię, może byś pomyślał o stałym diakonacie?” Pomysł poparł o. Henryk Kałuża SVD, mój były mistrz nowicjatu. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale wiedziałem jedno: jeśli to wola Boża, to trzeba ją wypełnić. Nie zignorowałem więc propozycji, lecz zaniosłem sprawę przed ołtarz i ofiarowałem ją Bogu. Z doświadczenia życiowego wiedziałem, że On mnie nie zostawi i jeśli jest to Jego dzieło, wypełni je, należy tylko Mu nie przeszkadzać. Zaufałem Jezusowi, a On doprowadził mnie do ołtarza, gdzie mogę posługiwać jako stały diakon. Każdego dnia czuję Jego obecność i łaskę we wszystkim, co robię.

Po święceniach często byłem pytany, jak widzę moją posługę diakona i jak ludzie reagują. Z mojego dotychczasowego doświadczenia życiowego wiem jedno: że Jezus jest moim Panem, a miłość do Boga i służba ludziom, począwszy od mojej rodziny, to jedyna rzecz, jaka się w życiu liczy. Mam świadomość, że posługa diakona to także wielka odpowiedzialność. Moja rodzina, szczególnie żona i jej modlitwa, są dla mnie wielkim wsparciem na tej drodze.

 

(Tekst opublikowany w czasopiśmie DIAKON nr 12–13/2015–2016)