Mgr teologii, inżynier, żonaty, 3 dzieci, emeryt, święcenia diakonatu: 30 czerwca 2013 r. na Górze św. Anny, parafia pw. Świętego Mikołaja i Franciszka Ksawerego w Otmuchowie, e-mail: r.syga@o2.pl.
Całe życie jest drogą, a na niej, jak na każdej drodze, stoją znaki. Na tej mojej drodze zawsze był Ktoś, kto mnie prowadził, był obok mnie, podtrzymywał, podnosił z upadku i stawiał znaki. Nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę, ale dzisiaj z perspektywy przeżytych lat widzę to wyraźniej: tę przemożną opiekę nade mną i nie tylko nade mną, ale nad całą moją rodziną.
Nie bez znaczenia jest fakt, że 22 stycznia 1941 r. otrzymałem chrzest święty. W tym dniu obchodzimy wspomnienie św. Wincentego, diakona i męczennika, który jest patronem diakonów stałych diecezji opolskiej. Także mój syn, Dominik, będąc w drodze do kapłaństwa, otrzymał święcenia diakonatu 21 września w tym samym roku, w katedrze bamberskiej, a jego obecną parafią jest kościół pod wezwaniem św. Marcina w Bambergu, w którym ja zostałem ochrzczony.
To wszystko wydaje mi się niesamowite i byłoby trudno samemu to zaplanować. Jak doszło do tego, że Kościół w osobie biskupa ustanowił mnie diakonem? Dzisiaj widzę jasno i wyraźnie, że Pan prowadził mnie tą drogą już od bardzo dawna i ukazywał mi na niej znaki, które jedynie próbowałem odczytać.
Dość wcześnie osierocił mnie ojciec, a moja matka zaraz po wojnie ponownie wyszła za mąż. Wychowywałem się w podopolskiej wsi, gdzie wszyscy uczęszczali na niedzielną Mszę — i ja też. Byłem też jakiś czas ministrantem, ale krótko. Ze względu na stanowisko ojca nie mogłem. W szkole podstawowej należałem do chóru i nasza pani namawiała rodziców, abym się kształcił muzycznie. Takich możliwości jednak wtedy nie było. W wolnym czasie byłem zobowiązany pomagać w gospodarstwie i paść krowy. Rodzice zawsze powtarzali: „Ucz się, bo jak nie, to będziesz całe życie paść krowy”. Muzycznie to ja się dopiero niedawno dokształciłem, bo ukończyłem roczny kurs dla kantorów i to mi bardzo pomaga w mojej obecnej posłudze, jako diakona. W szkole średniej pokochałem łacinę i do dzisiaj lubię chorał gregoriański.
Moje życie płynęło spokojnie. Jestem człowiekiem, który potrafi poprzestawać na tym, co posiada, a w domu rodzinnym nauczony zostałem uczciwej pracy i mówienia prawdy. Najpierw szkoła średnia i studia ekonomiczne, praca i kariera zawodowa, małżeństwo i rodzina; żona Barbara z domu Posadowska i trójka dzieci. W 1980 r. urodziło się nam trzecie dziecko — drugi syn. Wiekowo zbliżałem się do czterdziestki. Jaka była wtedy moja wiara? Zawsze starałem się być w niedzielę w kościele, podpierałem jakiś filar albo siadałem na swoim stałym miejscu, nosiłem książeczkę, bo lubię śpiewać. Dwa razy do roku spowiedź. Ale czy kochałem Pana Boga? Pewnie tak. Ja miałem do Niego wyrobiony szacunek albo raczej respekt. Był dla mnie obrazem karcącego ojca, który na skargę matki reagował wkroczeniem w akcję z szerokim pasem. Jeżeli to była jakaś miłość, to była to na pewno miłość egoistyczna. Miłość, która więcej bierze, a mniej daje. Bardzo często moje „ja” stawiałem na pierwszym planie i tak też było w relacji do Pana Boga.
Wtedy właśnie otrzymałem pierwszy sygnał — znak. Syn Dominik miał od urodzenia uszkodzone jedno oko. Sam nie wiem, jak to się stało, ale znalazłem się na kolanach przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Oddałem wtedy siebie i syna do Jej dyspozycji. Dzisiaj syn na to oko widzi, i jak już wspomniałem, jest kandydatem do kapłaństwa. Odtąd zawsze klękam przed Jej obrazem ilekroć wchodzę do kościoła, a obecnie już jako diakon odprawiam co wtorek nabożeństwo.
Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęło się coś niedobrego dziać. Z dnia na dzień psuła się atmosfera w pracy. Jako jeden z dyrektorów dużej fabryki mebli byłem odpowiedzialny za sprawy ekonomiczne i finansowe. Narastające trudności często przerastały moje możliwości. Stałem się człowiekiem nerwowym, a to przenosiło się na dom rodzinny. Wszystko zaczęło się rwać. Moja pierwsza reakcja to ucieczka w samotność, ale od siebie samego uciec nie mogłem. Postanowiłem zabrać rodzinę, wyjechać i rozpocząć życie na nowo. Wahałem się. Była to poważna sprawa. Z nikim nie chciałem rozmawiać poza żoną, ale ona nie wiedziała, jak mi pomóc. Zwróciłem się wtedy do Pana Boga z pytaniem, co mam robić. Po raz pierwszy moja modlitwa była rozmową z Nim, a raczej prośbą: daj mi, Boże, jakiś znak. I tak trwało to prawie rok. Miałem wtedy 49 lat. Myślałem o wyjeździe do Niemiec, do Bambergu, i czekałem na wizę. Otrzymałem ją dla całej rodziny i to była dla mnie ta oczekiwana ze strony Boga odpowiedź na moje pytanie. Wyjechałem w październiku 1990 r., chwilowo bez żony i tylko ze starszym synem. Wkrótce, bo w niespełna dwa miesiące potem, poważnie zachorowałem. Przebywałem w szpitalu ze znakomitą opiekę lekarską, ale sam, w obcym kraju, bez rodziny wokół siebie i ze świadomością rychłej śmierci. To, że muszę wkrótce umrzeć, a byłem tego wtedy pewny, przyjąłem z całkowitym spokojem i z wielką rezygnacją. Zobaczyłem całe moje życie i poczułem głęboki żal, że będę musiał stanąć przed moim Stwórcą tak naprawdę z pustymi rękoma. Wtedy to po raz pierwszy zwróciłem się o przebaczenie do Jezusa. Ja nie prosiłem o życie, ja prosiłem o miłosierdzie i to był w moim życiu drugi znak.
Niebawem wyzdrowiałem. Jeszcze w szpitalu przy każdej okazji chciałem być na Eucharystii. Tam też po raz pierwszy otrzymałem sakrament namaszczenia chorych. Przebywałem nadal w Niemczech i teraz zaczęły się dziać rzeczy fantastyczne. Zostałem uratowany z wypadku, otrzymałem stypendium i ukończyłem studia podyplomowe na Uniwersytecie w Reutlingen. Wróciłem w 1993 r. do Otmuchowa, do domu, i wkrótce zostałem zatrudniony w firmie niemieckiej jako przedstawiciel handlowy na Polskę. Jezus dawał mi prezent za prezentem i to bez moich specjalnych zasług, a ja stale dziękowałem Maryi za łaski wypraszane dla mnie i dla mojej rodziny. W 1994 r. propozycję przyjęcia obowiązków nadzwyczajnego szafarza Komunii św. przyjąłem bez chwili zastanowienia, a moja żona, Barbara, zaakceptowała to z wielką pokorą i to był dla mnie trzeci znak.
Odtąd zacząłem codziennie uczestniczyć w Eucharystii i stopniowo wykonywać wszystkie posługi przy ołtarzu, jakie są możliwe dla osoby świeckiej. Cztery lata później podczas rekolekcji Apostolatu Maryjnego bez żadnego wahania wstąpiłem do Wspólnoty Maryjnej Mężczyzn i zostałem jej liderem. Tak więc oddałem się na służbę Maryi we wspólnocie modlitewnej, a 10 lat wcześniej oddałem się Jej sam i to był dla mnie czwarty znak.
W mojej parafii odbywały się rekolekcje, które prowadziła międzynarodowa grupa ewangelizacyjna ICP. Wtedy Jezus dał mi niesamowity dar — oczyszczenie ze wszystkich zranień, jakich doznałem od innych osób. Z chwilą, gdy wypowiedziałem słowo „przebaczam”, oblał mnie nagle gęsty pot i poczułem się wyzwolony, to był dla mnie piąty znak.
Któregoś dnia otrzymałem zaproszenie: „Przyjdź do nas do Odnowy w Duchu Świętym, mamy spotkania co środę po wieczornej Mszy św.” Powiedziałem: „Dobrze”, ale nie mogłem, bowiem pracowałem poza miejscem zamieszkania. Zawsze marzyłem, abym mógł kiedyś pomieszkać z żoną na emeryturze. Nie musiałem jednak wcale długo czekać. Oboje zostaliśmy nagle zwolnieni, otrzymaliśmy emerytury i jesteśmy razem. Mogłem teraz wstąpić do Odnowy, gdzie wkrótce zostałem animatorem i wspólnota powierzyła mi obowiązek głoszenia tam katechez. Potem wziąłem udział w dziewięciotygodniowym seminarium odnowy wiary, jasno i wyraźnie dotarło wtedy do mojej świadomości, że moim jedynym Panem jest Jezus Chrystus. Jego postawiłem w swoim życiu na pierwszym miejscu i to był dla mnie szósty znak.
Ksiądz proboszcz zaproponował mi podjęcie studiów teologicznych na Uniwersytecie Opolskim, mówiąc: „Idź na studia, a będziesz pierwszym diakonem stałym”. Nie byłem tym specjalnie zaskoczony, bo wewnętrznie chyba już do tego dojrzałem. Studia ukończyłem w 2009 r. i czekałem z wielką pokorą na wezwanie Kościoła. Potem była dwuletnia formacja i w 2013 r. święcenia — i to jest dla mnie siódmy znak.
Zawsze lubiłem pomagać innym w ich codziennych potrzebach, a obecna służba jako diakona sprawia mi wielką radość. Czy coś się zmieniło w moim życiu? Myślę, że nastąpił we mnie wzrost poczucia odpowiedzialności wobec siebie, mojej rodziny i całego Kościoła, któremu służę. Odczuwam dużą życzliwość tak ze strony rodziny, jak i osób spotykanych przypadkowo na ulicy. Na mojej drodze wiernie towarzyszy mi żona. Wiele osób modli się za mnie i często proszony jestem o modlitwę w indywidualnych potrzebach. Odprawiam regularnie nabożeństwa, w każdą niedzielę zanoszę Komunię chorym. Z okazji święceń otrzymałem od Zakonu Rycerskiego św. Jerzego, do którego należę od 2006 r., pewną sumę pieniędzy z przeznaczeniem na cele charytatywne. Zawsze chciałem służyć lepiej i z większą gorliwością, teraz przyjmuję to jako swój obowiązek.
Od jakiegoś czasu „chodziło za mną” słowo „ewangelizacja”. Prosiłem zatem Jezusa, aby mi wskazał jakieś konkretne zadanie. I stało się. Na początku grudnia, w pierwszym tygodniu Adwentu 2013 r., przyszedł do mnie znajomy z zapytaniem, czy nie znam kogoś, kto mógłby przygotować dorosłą osobę do chrztu. Wkrótce pojechałem do Opola i tam dowiedziałem się, że to ja mogę być tym kimś. Spotykamy się dwa razy w tygodniu, a ostatnio też na katechezach neokatechumenalnych. Marcin ma 34 lata i jest kawalerem, ma narzeczoną, którą bardzo kocha i chce się z nią ożenić. To jest cudowne i nadzwyczajne, jak Duch Święty prowadzi jego i mnie, abym potrafił krok po kroku otwierać drzwi do serca Marcina i aby tam na zawsze mógł zamieszkać Jezus Chrystus.
Kiedyś przyjąłem Jezusa za swojego Pana, dzisiaj chcę Go wiernie naśladować. Żyję w poczuciu ogromnej odpowiedzialności i wierzę, że Jezus nadal będzie mi pokazywał drogę, jaką powinienem iść. Na tej drodze z Jezusem zawsze towarzyszyła mi Maryja i to jest dla mnie wielka łaska i ogromne poczucie bezpieczeństwa.
(Tekst opublikowany w czasopiśmie DIAKON nr 9-10/2012-2013)