ks. dk. Marek Czogalik (diec. gliwicka)

Dr teologii (UO), lat 50, 2 dzieci, święcenia diakonatu: 7 listopada 2015 r. w Babicach,  parafia pw. św. Anny w Babicach, e-mail: marcus35@wp.pl.

 

Służyć z radością, Bogu na chwałę i ludziom na pożytek.

Byłem ostatnim, z pięcioosobowej grupy kandydatów, na którego biskup nałożył ręce. Po dwuletnich przygotowaniach, które rozpoczęły się 5 października 2013 r. i prowadzone były w opolskim Ośrodku Formacyjnym, biskup gliwicki prof. Jan Kopiec 1 października 2015 r. wydał dekret o dopuszczeniu mnie do święceń diakonatu stałego. Termin święceń wyznaczono na 7 listopada 2015 r., a jako miejsce posłużył kościół pw. św. Anny w mojej rodzinnej parafii w Babicach. Niezwykle pomocni w przygotowaniu uroczystości byli: ks. dr Franciszek Koenig, ks. Adam Kozak oraz ks. prob. Jarosław Buchenfeld. Pierwszy z nich wydał broszurę dla wiernych, zawierającą wszystkie teksty i śpiewy oraz plan całej uroczystości — w ten sposób uczestnicy mogli świadomie i czynnie uczestniczyć w obrzędach. Książeczka ta stanowi zarazem pamiątkę tego wydarzenia – precedensowego nie tylko dla parafii, ale też i dla całej diecezji. Ks. Adam Kozak natomiast zajął się służbą liturgiczną, zaś ks. proboszcz czuwał nad całością przygotowań. O oprawę muzyczną zatroszczył się chór parafialny pod kierunkiem pani Brygidy Tomali.

W uroczystej liturgii, której przewodniczył ks. bp Jan Kopiec, uczestniczył również biskup senior Jan Wieczorek. Przybyli także liczni księża oraz diakoni posługujący w metropolii górnośląskiej. Nie mogło też zabraknąć poprzedniego proboszcza babickiej parafii, ks. Bogdana Kicingera, który wywarł duży wpływ na moją formację duchową jako kapłan, katecheta, wychowawca i przyjaciel, a który od trzech lat jest już na emeryturze.

Redaktorka „Gościa Niedzielnego”, która krótko przed święceniami przeprowadziła wywiad ze mną, zaczęła od pytania, co teraz zmieni się w moim życiu. Odpowiedziałem wtedy — trochę paradoksalnie — że nie zmieni się nic, a zarazem zmieni się wszystko. I myślę, że w tym leży istota mojej posługi. Dalej jestem mężem, ojcem rodziny i pracuję zawodowo. Aktualnie dalej robię w Kościele to, co robiłem przed święceniami. Zmieniło się natomiast umocowanie tego działania. Teraz czynię wszystko mocą sakramentalnej łaski i z mandatem Kościoła. Jeśli spojrzeć na te zaledwie dwa i pół miesiąca mojego diakonatu, tak właśnie to widzę i tę nową duchową jakość odczuwam. Z nowości w mojej posłudze wymienić mogę dwa wygłoszone kazania — oba w rodzinnej parafii, co jest niewątpliwe doświadczeniem niezwykłym, zarówno dla mnie, jak i dla parafian. Przemówić jako głosiciel Bożego przesłania z uświęconego miejsca, z którego nikt jeszcze z wiernych do reszty wspólnoty nie przemawiał, to wielki honor i wielka odpowiedzialność. Jedna z homilii miała miejsce w święto Świętej Rodziny. Jakże uważnie wsłuchiwali się ludzie w słowa kogoś, kogo znają od dziecka, znają też i na co dzień widzą obie jego rodziny — tę, z której wyszedł, i tę, którą ponad dwadzieścia lat temu założył. Myślę, że ta płaszczyzna odbioru i komunikacji otwiera nowe i godne uwagi przestrzenie dla parafialnego przepowiadania.

Teraz mogę też błogosławić, czyli jeśli pod nieobecność proboszcza odprawiam nieszpory, nie muszę kończyć tylko znakiem krzyża. Obecność Chrystusa w Sanctissimum i błogosławieństwo monstrancją dopełnia tę piękną część liturgii godzin, którą w naszej parafii ceni sobie spora grupa wiernych. Kiedy myślę o błogosławieniu,  przypomina mi się zawsze pewna chora, którą z Komunią św. odwiedzałem w szpitalu jeszcze przed święceniami, jako nadzwyczajny szafarz. Powiedziała: „Komunii nie mogę przyjąć, ale proszę o błogosławieństwo”. Teraz moje błogosławieństwo, jako diakońskie, ma większą moc. Dla ludzi chorych ma to ogromne znaczenie.

Wiem, że ludzi zazwyczaj interesuje również, skąd ten pomysł, żeby zostać diakonem. Rzecz w moim przypadku jest o tyle ciekawa, że myśl ta chodziła mi po głowie i drążyła serce na długo, zanim w naszej parafii pojawiła się w ogóle taka możliwość. Znałem ten rodzaj posługi z historii Kościoła i wiedziałem, że po II Soborze Watykańskim wraca się do niej stopniowo. Miałem nadzieję, że doczekam jej reaktywacji również na gruncie naszej diecezji, zwłaszcza kiedy pierwsi stali diakoni pojawili się w diecezjach sąsiednich. Szczególne znaczenie miała tu diecezja opolska, z której nasza — gliwicka — została w dużej części wyodrębniona przed ponad 20 laty. Po wielu konsultacjach i przemodleniu sprawy postanowiłem się zgłosić. A że nikt, od kogo wymagano na to zgody, nie zgłosił sprzeciwu — zostałem diakonem i mam poczucie bycia na swoim miejscu. „Swoim” w tym wypadku znaczy „tym, na którym postawił mnie Pan Bóg”.

Oczywiście, poza wolą Boga i moją własną, w grę wchodzi jeszcze nastawienie kilku osób, od których moja posługa w różnym stopniu i w różny sposób zależy. Bez ich wsparcia, a czasem i formalnej zgody (żona, proboszcz) nie byłbym dzisiaj tym, kim jestem. Swoją rolę odegrali też bez wątpienia rodzice — przykładem, wychowaniem, które można by nazwać „przykościelnym”, bo wszystko się w życiu rodzinnym do Kościoła odnosiło (do dziś z dzieciństwa pamiętam gest ojcowskiej ręki wyciągniętej w stronę ołtarza, jako miejsca, w którym powinienem się znaleźć, kiedy tylko wiek pozwoli). Mam też świadomość, że moja posługa w jakiś sposób dotyczy też mojej żony i moich dzieci. 19-letnia Hania i 17-letni Paweł obserwują mnie uważnie, a ich wzrok czy uwaga nieraz prowadzą do bardzo pożytecznej dla mnie refleksji. Żona, sama teolog, rozumie mnie doskonale, jest pierwszą słuchaczką moich homilii, a jako również polonistka nie przepuści żadnego błędu.

Po niespełna trzech miesiącach trudno pisać więcej. W każdym razie, obym mógł jak najlepiej służyć, bo to przecież zawarte jest już w etymologii słowa „diakon” Bogu na chwałę, a ludziom, czyli Kościołowi, na pożytek.

(Tekst ukazał się w czasopiśmie DIAKON nr 12-13/2015-2016)